Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Szpital w Jaroszowcu: izolatka, nasz dom

Katarzyna Ponikowska
Szpital w Jaroszowcu
Szpital w Jaroszowcu Katarzyna Ponikowska
Szpital w Jaroszowcu staje się dla niektórych drugim domem. Sprawdziliśmy, jak ludzie żyją w izolatkach. Jedna z pacjentek przebywa tam już ponad pół roku. Marzy, by wyzdrowieć i wrócić do domu.

Godz. 7.30 rano śniadanie. Potem obiad o godz. 12.30 i kolacja – godz. 17. I łykanie leków. Trzeba to zrobić tak, żeby pielęgniarka widziała. To najważniejszy plan dnia. Bo tu wyznaczają go posiłki. Innych zajęć praktycznie nie ma. Nie ma też kontaktu z innymi pacjentami. Tylko cztery ściany.

W Wojewódzkim Szpitalu Chorób Płuc i Rehabilitacji w Jaroszowcu poza tradycyjnymi salami są trzy izolatki – sale o wymiarach ok. 3 metry na 3 metry. Wyglądają tam samo. Jest szpitalne łóżko, dwie szafki i krzesło. Jest też łazienka, bo pacjenci nie mogą korzystać z tej ogólnodostępnej. I to wszystko. Pacjenci mogą mieć swój telewizor, radio, magnetofon, ale na wyposażeniu sal szpitalnych sprzętu nie ma.

54-letni pan Kazimierz spod Myślenic, który trafił do Jaroszowca już ponad trzy miesiące temu, telewizor ma. – Czy się nudzę? Mogę oglądać filmy, programy, jakoś da się przeżyć – mówi. W łazience ma kuchenkę. Na bark posiłków nie narzeka, ale dzięki kuchence, kiedy chce może sobie zaparzyć kawę czy herbatę. Ale największą atrakcją dnia jest wyjście na patio, znajdujące się na tyłach budynku. – Czasem trzeba się dotlenić. No i jest okazja porozmawiać z uroczym personelem – nie traci poczucia humoru pan Kazimierz.

Pani Maria z Ukrainy ma 46 lat. W izolatce przebywa już od ponad półtora roku. Telewizora nie ma. Ani radia. Był przez chwilę, oglądała programy telewizyjne po polsku, ale się popsuł. Nie chciała nowego. Choroba uszkodziła jej słuch i ciężko się jej ogląda telewizję. – Na początku czasem wychodziła na zewnątrz, ale przestała. Chyba jest na tyle świadoma choroby, że boi się zarazić innych – mówi Małgorzata Pacia, pielęgniarka oddziałowa z oddziału gruźlicy. Mimo tego co ją spotkało stara się jednak zachować pogodę ducha i nie ma do nikogo pretensji.

Szpital w Jaroszowcu ukryty jest wśród drzew. Bez auta trudno tu dotrzeć. Autobusy i busy kursują raz na godzinę albo rzadziej. Przekraczamy bramę główną. Po prawej stronie niewielki budynek z napisem na drzwiach „Izba zmarłych”. To nie nastraja zbyt optymistycznie. - Niestety, śmiertelność w naszym szpitalu to jakieś 13 proc. Rocznie tracimy 40-60 pacjentów na około 400 przyjętych – nie ukrywa Grzesik.
Po prawej stronie znajduje się długi parterowy budynek – oddział gruźlicy. Tu przebywają najciężej chorzy pacjenci. Jest tu około 70 łóżek. Wszystkie zajęte! Jedna część przeznaczona jest na pacjentów prątkujących, druga dla nieprątkujących. My idziemy do tej pierwszej, gdzie jest największe ryzyko zarażenia się. Dostaję specjalną maseczkę i charakterystyczny zielony fartuch. Pielęgniarka zwraca mi uwagę, żebym nie stawiała torebki na podłodze. Tu wszędzie są prątki gruźlicy. – Panie nie zakładają maseczek? – pytam zdziwiona. – Tylko jak jestem przeziębiona i mam osłabiony organizm – odpowiada Małgorzata Pacia, która pracuje na oddziale już od 30 lat. – Oczywiście, że się boję choroby. Na pewno mam już te prątki w sobie. Tu personel żyje jak na bombie, w każdej chwili możemy zachorować i trafić do jednej z izolatek – mówi Pacia. Prątki mogą bowiem występować w organizmie człowieka i uaktywnić się, powodując chorobę, dopiero w sytuacji osłabienia pracy układu immunologicznego. Dlatego na gruźlicę często zapadają właśnie osoby starsze. Młody, zdrowy organizm jest w stanie obronić się przed chorobą.

W izolatkach znajdują się osoby z najcięższymi i najbardziej agresywnymi odmianami gruźlicy wielolekoopornej. W dwóch przypadkach jest to właśnie gruźlica typu beijing, zwana też gruźlicą z Chin. Tak jak u pani Marii. O ile gruźlica lekowrażliwa jest chorobą całkowicie wyleczalną w sześć miesięcy, to leczenie beijinga zajmuje około dwóch lat i jest kilkadziesiąt razy droższe i dużo bardziej toksyczne dla chorego.

Pani Maria przyjechała do Polski 8 marca 2012 roku. Za pracą! Z wykształcenia jest szwaczką, niestety na Ukrainie bezrobotną. Postanowiła spróbować w Polsce. Pracę znalazła w Giebułtowie (gmina Wielka Wieś). Ale do Polski jechała jednocześnie z myślą o operacji na płuca. – O tym, że mam gruźlicę, wiedziałam już na Ukrainie. A ponieważ pracowałam w Polsce legalnie, pracodawca zapewniał mnie, że mogę wykonać tutaj tę operację – wspomina pani Maria.
Pierwszy raz pani Maria zachorowała na gruźlicę w 2006 roku. W 2009 dwa razy przyplątało się do niej zapalenie płuc. Padła diagnoza – marskość płuc. W połowie kwietnia 2012, kiedy pani Maria była już w Polsce, jej stan się pogorszył. 23 kwietnia trafiła do Szpitala Jana Pawła II w Krakowie. Stamtąd przetransportowano ją do Jaroszowca.
- Izolatka to miejsce na krótki pobyt. Ale jakoś sobie radzę – nadrabia miną pani Maria. Choć miała ostatnio moment załamania i odmówiła leczenia. – Tak bardzo tęsknię za rodziną… Wszyscy są we Lwowie. Chciałam wyjechać z Polski i leczyć się na Ukrainie – wyjaśnia. Ale szybko dotarło do niej, że tu ma jednak większe szanse na wyleczenie. – Ufam lekarzom w Jaroszowcu. Boję się, że na Ukrainie nie będą umieli mnie wyleczyć, bo nie mają takich leków i fachowców – dodaje kobieta. Ma mnóstwo wolnego czasu. Dużo czyta w języku ukraińskim i rosyjskim. Ale też języku polskim, szczególnie prasę. – Przy okazji uczę się języka. Mam na to dużo czasu – mówi. Z rodziną ma kontakt głównie telefoniczny. We wrześniu odwiedziła ją córka, ale nie było łatwo dostać wizę. – Pomógł nam mój pracodawca – mówi pani Maria.

Jak przyznaje dyrektor szpitala, Krzysztof Grzesik leczenie gruźlicy typu beijing jest bardzo trudne. - Leczymy pacjentkę od ponad 1,5 roku. Najpierw było dobrze, potem choroba znów się odezwała, teraz dostaje bardzo silne leki. Marzymy o tym, żeby ją wyleczyć, żeby tego beijinga wreszcie załatwić – mówi. Kobiety nie można leczyć w domu, bo mogłaby zacząć zarażać. To jest tym łatwiejsze, im dłużej się z kimś przebywa. Można się zarazić pijąc wodę ze wspólnej szklanki, poprzez pocałunki. Gruźlica z Chin nie jest w Jaroszowcu nowością. W trzeciej izolatce leży 70-letni mieszkaniec jednej z podkrakowskich wsi, u którego chorobą zdiagnozowano we wrześniu tego roku. W sierpniu zmarł 60-latek z Krakowa, też chory na beijinga. W poprzednich latach było jeszcze kilka przypadków choroby w Jaroszowcu. W całej Polsce od 2001 roku było 17 w sumie przypadków. - Gruźlica nie jest chorobą biedy, jak się dawniej uważało. Jest chorobą podróży. Jedzie turysta do Chin, je w przydrożnym barze i tak może się zarazić. A że coraz więcej podróżujemy, mamy też coraz więcej chorych – podkreśla Grzesik.

Maria: - Moje plany, marzenia? Chcę się wyleczyć i wrócić do domu. Ale o własnych siłach, autobusem, nie karetką. Moje największe marzenie to być zdrową.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na olkusz.naszemiasto.pl Nasze Miasto