Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kopalnia Mysłowice - Wesoła: "Tu nie ma czasu na bezpieczeństwo"

Katarzyna Ponikowska, Ewelina Sadko
Kopalnia Mysłowice - Wesoła
Kopalnia Mysłowice - Wesoła Lucyna Nenow
Już pięć osób nie żyje po wypadku w kopalni Mysłowice - Wesoła. Łukasz Wasztyl z Malca był pierwszą ofiarą (gm. Kęty). Koledzy Łukasza z kopalni opowiadają o tym, jak szefostwo nie dba o bezpieczeństwo pracowników.

Ewelina Wasztyl z Malca doskonale wie, co wczoraj przechodziły rodziny dwóch górników, którzy ostatniej nocy zmarli wskutek wypadku w kopalni Mysłowice-Wesoła. Jej mąż też był pod ziemią, kiedy doszło do wybuchu. Pochowała go 17 października.

- Oni wiedzieli, że tego dnia idą pod ziemię, a tam może czekać na nich śmierć - mówi ze łzami w oczach. - Nie chcieli tam schodzić, bali się, ale nie dano im wyboru - dodaje. Twierdzi, że jej mąż i jego koledzy zgłaszali, że pod powierzchnią, w miejscu wydobycia, jest pożar. Mimo to, przełożeni zdecydowali, że górnicy będą normalnie pracować. - Dzień przed wypadkiem Łukasz rozmawiał ze szwagrem, który pracuje w tej kopalni. Zdawał mu relację, jak gasili pod ziemią pożar - wspomina Ewelina Wasztyl. - Szwagier dopytywał, czy udało się wszystko opanować, bo bał się. W następny dzień miał poranna zmianę. Łukasz powiedział, że ciągle się tam tli - wyjaśnia.

6 października pierwsza zmiana wróciła spod ziemi bezpiecznie. Łukasz Wasztyl poszedł na godz. 18. - Przed robotą powiedział kierownikowi, że nie zjedzie pod ziemię, bo wczoraj się paliło, dziś poranna ekipa dalej gasiła żar i boi się, że dojdzie do wybuchu - wspomina szczegóły rozmowy ze szpitala z mężem pani Ewelina. Twierdzi, że Łukasza poparł jeden kolega, który też nie chciał ryzykować, aż wreszcie cała ekipa zdecydowała, że nie zejdzie w dół. - Usłyszeli wtedy, że jak im się nie podoba to mają iść do sekretariatu zabrać swoje dokumenty: albo schodzą albo tracą robotę. W końcu z opóźnieniem wszyscy zjechali. Łukasz był wiertniczym. Tego dnia miał wraz z kolegą transportować urządzenie do drążenia ścian. Jak zjechali pod ziemię, bał się, jak nigdy wcześniej.

Do wybuchu doszło przed godz. 21. - Oglądałam telewizję i nagle podali informację o wypadku. Od razu zadzwoniłam na kopalnię. Powiedzieli mi, że wyciągają rannych spod ziemi i mam czekać - mówi wdowa po Łukaszu. - Każda minuta wydawała się wiecznością. O godz. 23 na powierzchnię wróciło 17 górników, ale nie było pośród nich Łukasza - ucina rozmowę zalewając się łzami. - O godz. 1.30 dowiedziałam się, że żyje i jest transportowany na oddział w szpitalu w Siemianowicach - dodaje. Bliscy Łukasza od razu pojechali do lecznicy. Górnik był w bardzo ciężkim stanie. Miał poparzenia na całym ciele, ale był przytomny. - Kiedy pozwolili mi do niego wejść, od razu zapytał, dlaczego nie przywiozłam mu naszej córeczki Justynki - mówi przez łzy Ewelina Wasztyl. - Starałam się go pocieszyć, powiedziałam, że jest noc, dziecko śpi, a przecież niebawem go wypiszą i ją zobaczy. Zapytałam go, jak się czuje. Powiedział: jakby mnie pociąg rozjechał. Widziałam, że bardzo cierpi, a ja nie mogłam nic zrobić - mówi .

Łukasz zmarł 13 października. Został pochowany w rodzinnej wsi Malec. - Wiedział, że umrze. Kiedy ostatni raz z nim rozmawiałam powiedział, żebym uściskała Justynkę od niego i przekazała mamie, że bardzo ją kocha - mówi pani Ewelina. - Bał się umierać. Bał się zostawiać nas samych. Tak wiele mieliśmy planów, a on tak strasznie chciał żyć... Mała Justynka nie czeka już na powrót taty. Wie, że nie zobaczy go nigdy więcej. - Jest z aniołkami i patrzy na nas z góry - mówi dziewczynka. - Patrzy nawet kiedy jestem niegrzeczna, dlatego muszę się bardzo starać - dodaje z uśmiechem dziecko.

Koledzy górników, którzy feralnego dnia znaleźli się pod ziemią do tej pory nie mogą dojść do siebie. - Góra gadała zaraz po wypadku, że tam nie fedrowali. A w poniedziałek normalnie o godz. 16.30 był uruchomiony kombajn - zaznacza jeden z górników, który miał zmianę przed Łukaszem. Kilka godzin później z daleka słyszał karetki jadące pod kopalnię. Od razu włączyła się czerwona lampka. - Odkąd dozór wiedział, że ściana się pali, tego nikt się nie dowie. Ale od piątku było już oficjalnie wiadomo, że ratownicy wchodzą, żeby gasić ogień. A górnicy robili dalej - dodaje nasz rozmówca.

Górnicy nie chcą w rozmowie z gazetą podawać nazwisk, nie chcą pokazywać twarzy. Boją się! Tego, że zostaną zwolnieni i tego, że ktoś może się później na nich zemścić. - Jeden już raz zaczął rozmawiać głośno z telewizją, to go potem pobili - mówią. Bo w kopalni o bezpieczeństwo pracowników nie dba się w ogóle. Jest takie powiedzonko: "nie liczy się życie, liczy się wydobycie". Według prawa w określonych miejscach w kopalni muszą być na stałe zamontowane metanomierze, czyli urządzenia mierzące stężenie metanu w powietrzu. - Na "Wesołej" często są źle montowane. Żeby czujniki nie reagowały, owija się je w szmaty czy worki foliowe albo w ogóle ściąga i daje np. w miejsca, gdzie wentylatorami doprowadzane jest świeże powietrze - opowiada nam górnik, który pracuje w mysłowickiej kopalni od 1,5 roku. - Osoby z dozoru mają też osobiste czujniki i zasada jest taka, że po dojściu na miejsce pracy osoba dozoru i przodowy brygady mają obowiązek sprawdzić stężenie metanu. Potem powtarzać to, co dwie godziny w trakcie pracy. Prawie się nie widzi, żeby ktoś to robił.

Zabezpieczenia są omijane, żeby nie tracić czasu, bo czas to węgiel, a węgiel to pieniądz. - Jeśli na czujniku wyskoczy przekroczenie, z góry automatycznie wyłączane jest zasilanie. Maszyny nie działają, a my mamy się wycofać. Na "Wesołej" wygląda to tak, że siedzimy po ciemku, bo to byłaby strata czasu dla kopalni, żeby się ewakuować. Może się bowiem okazać, że za 10-15 minut stężenie spadnie i znowu wszystko zacznie działać. Po prostu przez ten czas udajemy, że nas nie ma - opowiada "Krakowskiej". Urządzenia też nie działają tak jak powinny. Urobek, węgiel i kamień powinien być transportowany przez kopalnię taśmami z sygnałami, które przed ruszeniem taśmy mają wyć jak alarm, żeby pracownicy trzymali się wtedy z daleka. - A na "Wesołej" jak czujniki temperatur zatrzymują taśmy, bo te się przegrzewają, to idzie elektryk i "mostkuje" sprzęt, czyli po prostu kablami omija zabezpieczenia. Taśma idzie dalej jak sztygar chce, ale wtedy ani blokady wzdłuż tras nie działają, ani nie ma sygnału. A to są kilometry tras. Ktoś kto je obsługuje, nawet nie będzie wiedział, czy właśnie kogoś nie zmielił - mówią górnicy. - Takie rzeczy dzieją się notorycznie. Poza tym, jeśli czujnik temperatury nie działa, urządzenie może się zapalić i kolejna tragedia gotowa - dodają.

Górnicy alarmują też, że na kopalni nie przestrzega się czasu pracy. Jeśli temperatura w kopalni węgla przekracza dopuszczalne normy, zmiana skracana jest do 6 godzin. - U nas przez rok brygady z przodka robiły po 12 godzin. A tyle to nawet na dole nie można być. Sam robiłem tak trzy miesiące. Wtedy już nawet zabezpieczenia nic nie dają. Człowiek chodzi jak zombie. Dużo wypadków mieliśmy właśnie wtedy, bo już nie myślisz, jesteś zmęczony, nie masz refleksu i jesteś po prostu niedotleniony - opowiada jeden z górników. Jak to możliwe? - Jak mieliśmy normalnie kończyć, to dozór dzwonił na górę i podawali, że "dosiadujemy". Nie wiem, jak to obchodzą na kopalni w swoich rejestrach, że dzień w dzień ludzie zostawali na dole. "Dosiedzieć" owszem, można, ale godzinę, a nie kolejną szychtę - mówi górnik.

Oczywiście czasem są kontrole. - Przychodzą metaniarze z kopalni, mamy odwiedziny Urzędu Górniczego, ale o takich nalotach wiadomo kilka dni przed, więc wtedy wszystko się naprawia, poprawia, sprawdza i nagle każdy pracuje przepisowo. - Jak widzisz, że masz przekroczony metan, a sztygar każe nam ściągać czujnik i robić dalej, to jak mamy się czuć bezpiecznie? Niestety na bezpieczeństwo w naszej kopalni nie ma czasu - kwitują górnicy.

Wypadek pod lupą prokuratury i specjalnej komisji:
Okoliczności wypadku w Mysłowicach wyjaśnia Prokuratura Okręgowa w Katowicach. Sprawą zajął się też Wyższy Urząd Górniczy. 15 października odbyło się pierwsze posiedzenie powołanej w tym celu komisji, która ma zbadać przyczyny i okoliczności zdarzenia. Nie sprecyzowano terminu zakończenia prac, ponieważ jest on uzależniony od możliwości przeprowadzenia wizji lokalnej. A to będzie możliwe dopiero po zlikwidowaniu zagrożenia.
W ostatnich 10 latach w następstwie zagrożenia metanem doszło w Polsce do 54 wypadków śmiertelnych, 39
ciężkich i 25 lekkich. 6 października 2014 r. w kopalni Mysłowice-Wesoła w rejonie zagrożenia znalazło się 37 osób. 32 zostały poszkodowane, w tym pięć nie żyje.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Co dalej z limitami płatności gotówką?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na olkusz.naszemiasto.pl Nasze Miasto